Kończąc Siedmiu mężów Evelyn Hugo, nie byłam (a podobno być powinnam…) w pełni usatysfakcjonowana tą bestsellerową lekturą. Chciałam dać jeszcze jedną szansę pisarce, licząc na chociażby jedną malusią tachykardię wywołaną nagłym przypływem emocji w trakcie czytania . Rozstańmy się na rok nie było takim zupełnie przypadkowym wyborem- ciekawiło mnie jak Amerykanka poradzi sobie z newralgicznym tematem rozpadu pożycia małżeńskiego. Wątek przewodni należy do tych gatunkowo ciężkich.Intrygowało mnie czy uda jej się oddać z pełną powagą głębię tego procesu, czy może pójdzie w klasyczny melodramat (albo, ku zgrozo dla moich szarych komórek, że natrafię na kolejny przesłodzony scenariusz z happy endem).
Scenariusz przedstawia się tak: poznali się 11 lat temu i zakochali się w sobie do szaleństwa, od 6 lat są zgodnym małżeństwem, od niedawna nie już mogą ze sobą wytrzymać… Brzmi znajomo? Z jednym małym wyjątkiem. Oni nie myślą o rozwodzie. Padły gorzkie słowa, ale Lauren z Ryanem mają plan. Rok rozłąki, 365 dni próby dla ich związku, a potem powrót i ostateczna decyzja. Czy uda im się przetrwać?
Na początku nie poczułam z tą historią chemii- była przewidywalność i masa oklepanych chwytów, z jakiej na potęgę korzystają twórcy komedii romantycznych. Kryzys został potraktowany po łebkach, tak jakby po amerykańsku (z całym szacunkiem, ale ta na nacja jakoś zawsze wykazuje tę z gruntu pokraczną tendencję do stosowania skrajnie prostych i równie ekstremalnie dziwnych rozwiązań). Co mi się spodobało? Lekkość przekazu, oczywiście do pewnego momentu, bo dzięki niej lektura była nawet przyjemna. Sam pomysł mnie nie przekonał- do te pory żyłam w przeświadczeniu, że problem w gruncie rzeczy to trzeba przepracować, a nie chować pod dywan. Jenkins wiernie oddała clue trudności w związku- brak szczerych (nieszczerych zresztą też) rozmów, zastój w analizie własnych i wspólnych potrzeb, z których wynikło to oddalanie się.
Lekka forma jak dla mnie nie obroniła się w ogóle- zasadniczych mankamentów fabularnych było kilka począwszy od zarysu całej historii na strywializowaniu problemów bohaterów kończąc. Mogłabym zapytać „Gdzie podziała się poszanowanie dla trudnego położenia głównych bohaterów?”. Zabrakło powagi, empatii i tego szacunku dla człowieka. Zamiast dać lustrzane odbicie poharatanego związku otrzymałam mizerną karykaturę życia pary, która tak po prostu pogubiła się. Może składowe emocjonalne pojawiały się w wersji soft, ale ta historia potrzebowała cięższego oręża aby uwydatnić prawdziwe oblicze dramatu Lauren i Ryana.
Zdziwiło mnie najważniejsze posunięcie Jenkins, która ostatecznie oddała głos Lauren- to jej życie śledzimy w trakcie rozłąki, to z jej przemyśleniami musimy się mierzyć(czyżbym miała do czynienia z dyskryminacją mężczyzn- faceci przecież też mają prawo do okazywania uczuć!), zapominając o istocie małżeństwa, które jest związkiem dwojga ludzi. Ryana było tak tyci tyci- dosłownie jak na lekarstwo i w tej wersji to on narzuca romantyczny rytm, co bywało dla mnie dość irytujące. Zamiast śledzić relację męża i żony, podglądać mniej lub bardziej przesiąkniętą bólem egzystencję sfrustrowanych trudną sytuacją ludzi, obserwowałam całkiem sympatyczny i równie zabawny obraz szczęścia kobiety, która w końcu zaczęła myśleć o sobie i odnalazła szczęście (w związku z pewną zbieżnością scenariuszy przypomniały mi się sceny z Jedz, módl się, kochaj– tylko w tym przypadku o żadnej modlitwie czy chociażby lekkiej medytacji nie było mowy)
Nie liczy się jak kto zaczyna, ale jak kończy. W tym przypadku finał był klapą po całości. Dlaczego? Był do bólu słodki i przewidywalny, co w tego typu scenariuszach jest niedopuszczalne. Takie historie powinny parzcież chwytać za serce, mobilizować do działania, a już na pewno skłaniać do przemyślenia własnych życiowych posunięć. Zabrakło mi ostrego dopełnienia i realizmu Rozumiem romantyzm, to szybsze bicie serca itp., ale oklepanym frazesom przesiąkniętym cukrem, którego poziom mógłby zabić dorosłego człowieka mówię zdecydowane nie! Ja rozumiem ludzkie odruchy, empatię miłość, poczucie zagubienia i lęk- ale drętwe teksty i trywializowanie poważnych rodzinnych momentów to dla mnie zbrodnia na umyśle świadomego czytelnika
Porównując poziom Rozstańmy się na rok do pułapu literackiego Siedmiu mężów Evelyn Hugo czuje ogromne rozgoryczenie. Jestem rozczarowana efektem końcowym, ale nie mogę uznać tej książki za totalną porażkę. Mimo oklepanych frazesów, mimo mnóstwa tanich rad przyprawionych seksem i kiepskim humorem pojawia się najważniejszy wniosek- o małżeństwo trzeba dbać non stop i zawsze należy myśleć o drugiej połówce. Taylor Jenkins Reid nie potraktowała miłości po macoszemu, po prostu nie wyszła jej ta cała poza miłosna otoczka. Plusik należy się również za ogromną moc wsparcia ze strony rodziny. Książka może trafić w gust miłośniczek słodkich powieści obyczajowych, które potrafią przymknąć oko na kilka mało realistycznych scen.