Po dobrze przyjętej książce „Pięć osób, które spotykamy w niebie” przyszedł czas na kontynuacje równie fascynującej, jak i pokrzepiającej opowieści o tym co czeka nas po śmierci. Dynamika przedstawionej historii może i była nieco inna, przesłanie za to okazało się podobne, a mimo to oba tomy miały diametralnie inny wydźwięk. Przygotujcie się na emocjonalne tornado bez gwarancji happy endu…
„W otchłani rozpaczy najsłabszy promyk nadziei może być ratunkiem. (…)”
Annie- ocalona przez Eddiego dziewczynka- dożyła własnej dorosłości. Przy okazji własnego ślubu ma niepowtarzalną szansę spotkania ponownie swojego wybawcy. Ale stop! Przecież Eddie nie żyje… Co więc stało się z Annie? Czy ona również umarła? W tej książce nie ma prostych rozwiązań i satysfakcjonujących alternatyw. Życie, które miało szczęśliwie rozpocząć się na nowo zostaje przerwane przez serię tragicznych wydarzeń. Główna bohaterka podobnie jak Eddie otrzyma pięciu niebiańskich przewodników, ale do końca pozostaniemy w niepewności, co tak naprawdę się stało.
„Nasze wyrzuty nas zaślepiają. Nie zdajemy sobie sprawy, kogo jeszcze karzemy, gdy wymierzamy sobie karę. (…)”
Mitch Albom zamiast odcinać kupony po niekwestionowanym sukcesie wydawniczym pierwszego tomu niebiańskiej serii, skupił się na stworzeniu nowej, równie genialnej, jak i nieprzewidywalnej historii z morałem w tle. Teoretycznie szkielet fabuły pozostał ten sam, z nielicznymi wyjątkami, za to wydźwięk książki okazał się diametralnie różny. Intrygujący jest fakt, że do końca nie wiedziałam, co właściwie stało się z główną bohaterką i jej mężem, a mocny finał ogromnie mnie zaskoczył. Praktycznie przez większą część książki Mitch Albom pozostawił mnie w niepewności serwując kolejne niepokojące wydarzenia z życia głównej bohaterki. Annie zamiast podążać ku wieczności w towarzystwie ważnych dla niej osób, ma w końcu zrozumieć wagę przeszłych wydarzeń. Zaserwowany rytuał zdecydowanie odbiega od tego, co spotkało Eddiego w niebie. Żeby ułatwić czytelnikowi wyzwanie zmierzenia się z trudną historią bohaterki Mitch Albom zdecydował się na prosty, ale za to jakże plastyczny język, dzięki czemu cała ta opowieść płynie.
„Wymuszać miłość to jak zerwać kwiat zamiast pielęgnować go, żeby rósł i się rozwijał. (…)”
W tym tomie nie ma miejsca na oczywiste prawdy i wyciskające łzy pojednania, ta książka prawdziwie pokrzepia, przy okazji serwując czytelnikowi cenną lekcję życia. Albom swoją opowieść stworzył w oderwaniu od religii i innych znanych literackich przekazów, przez to ta książka miała dla mnie bardzo wyjątkowy wymiar. Co ciekawe można się z nią na spokojnie zapoznać niezależnie od własnego światopoglądu i wyznawanej wiary- z tej historii każdy jest w stanie wyciągnąć coś dla siebie. Prawdziwa miłość pomaga przezwyciężać przeciwności, a trudne wydarzenia zamiast niszczyć nam życie dają cenną lekcję. Niby oczywista oczywistość, ale często o niej zapominamy w pogoni za pieniędzmi i sukcesem. Książka jest dowodem na to, że zamiast długo chować urazę i zionąć jadem, powinniśmy w końcu nauczyć się trudnej sztuki wybaczania. Dla kogo ta książka ? Praktycznie dla każdego- niezależnie od wieku, zajmowanego stanowiska, czy miejsca i okoliczności w jakich się obecnie znajduje.
„Osiągniesz spokój dopiero wtedy, gdy pogodzisz się sama ze sobą. (…)”
Pomimo bardzo trudnej, emocjonalnie wyczerpującej tematyki z lektury wyniosłam sporo wartościowych wniosków dla siebie. Mitch Albom nie podaje prostych rozwiązań i nie serwuje oczywistych prawd, on oddał w ręce czytelników coś na kształt drogowskazu. Co z tej opowieści wyniesiemy, zależy już tylko od nas. Polecam!
Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka