
Po latach bezowocnych poszukiwań miałam nadzieję, że w końcu natrafiłam na serię kryminałów napisanych z klasą i polotem. Śmierć w Chateau Bremont w pełni zaspokoiła moje czytelnicze oczekiwania, a kończąc lekturę miałam ochotę na więcej. Czy tym razem Mary Lou Longworth mnie zaskoczyła? Nie do końca. Śledząc opinię w serwisie lubimyczytac.pl zauważyłam, że Morderstwo przy rue Dumas okrzyknięte zostało przez zatrważającą większość czytelników tą lepszą częścią cyklu.
Kolejny raz muszę stanąć w opozycji do większości, bo książka nie do końca zaspokoiła pokładane w niej nadzieję. W pierwszym tomie serii zachwycałam się tłem akcji. Nie ukrywam, że Longworth w iście magiczny sposób oddała całe piękno Prowansji. Książka była nietypowa i bardzo klimatyczna, a kulinarne smaczki zaintrygowały mnie do tego stopnia, że byłam urzeczona szczegółowym opisem posiłków Verlaque’a (które o dziwo, większość z Was irytowały). W Morderstwie przy rue Dumas kryminalna intryga została skrojona na miarę. Z jednej strony to dobrze, bo o to przecież chodzi w rasowych kryminałach. Ja niestety byłam zawiedziona wyborem autorki, ponieważ tym razem zaniedbała to urzekające tło.
Akcja rozgrywa się na wydziale teologii lokalnego uniwersytetu. Dwójka przyjaciół walczy o prestiżowe stypendium. Wspominana nagroda jest kluczem do sławy, prestiżu i oszałamiającej kariery naukowej. Przeszkodą w osiągnięciu upragnionego celu jest nieprzychylny dziekan wydziału. Wspomniany bufon i zakapior zrobi wszystko, żeby uprzykrzyć życie zarówno studentom, jak i swoim współpracownikom. Sprawa zaczyna się gmatwać, gdy tuż przed ogłoszeniem wyników konkursu, wspomniany dziekan umiera w niewyjaśnionych okolicznościach.
Życie Verlaqu’a i Bonnet nieuchronnie przerodziło się w romantyczną sielankę. Bohaterowie dosłownie pili sobie z dzióbków. Takie zachowania wprawiały mnie w stan umysłowego odrętwienia. Może i jestem emocjonalną masochistką, ale o wiele bardziej odpowiadały mi niedawne miłosne niesnaski w życiu głównych bohaterów. Longworth całkiem nieźle poradziła sobie z wprowadzeniem czytelnika w realia pracy wspominanego wydziału teologii. Opisy kolejnych miejsc akcji porażały mnie realizmem. Nie da się ukryć, że moja uwaga non stop była skupiona na emocjonalnej burzy towarzyszącej śmierci znienawidzonego przez wszystkich dziekana. Elementy kryminalnej układanki przyjemnie zaskakiwały, a sam wątek śledztwa został tym razem w stu procentach przemyślany i dopieszczony. Wydarzenia porzedstawione były po kolei bez niepotrzebnej gmatwaniny. W drugiej części obyło się bez gaf i nieprzyjemnych dla oka wstawek znanych z pierwszego tomu, co mnie osobiście cieszy. Longworth postawiła na r(ewolucje), wynagradzając tym samym czytelnikom wszelkie niedogodności, związane z lekturą pierwszego tomu Jeżeli chodzi o warsztat pisarski- zanotowałam znaczny progres (pragnę jednak zaznaczyć, że w tym temacie jestem laikiem). Niezmiernie cieszę się, że autorka w końcu skupiła się na konkretach, i odbiorcy, porzucając tym samym swoje irytujące przyzwyczajenia.
Książka jest lekka, ale w żadnym razie banalna. Mimo większej ilości akcji uznaje ją za tę nieco spokojniejszą część. Sama z niecierpliwością wyczekuję premiery pierwszego tomu, bo coś czuje, że Mary Lou Longworth może kolejny raz bardzo mile mnie zaskoczyć!
Za egzemplarz książki dziękuję Wydawnictwu Smak Słowa.